Ania napisała coś takiego (tak, piewszy guest-post na blogu) i wydarzyło się to nawet naprawdę:
W czerwcu 2007 tak się złożyło, że stałam się posiadaczką gipsu od stopy po samą dupę, w dodatku zawartość gipsu wymagała regularnego oglądania przez lekarza. Mało rzeczy równie nienawidzę co wysiadywania w poczekalni w przychodni, a jeszcze należało się do niej dostać o kulach w dzikim upale i zachować jaką taką przytomność umysłu żeby nie dać się wysiudać z kolejki dziarskim emerytom. Jednego dnia – cud świata – przede mną tylko jeden dziadek. Zaraz po „dzień dobry” standardowe:
– Który ma pani numerek?
– 16-ty.
– To jestem przed panią, ale ja tylko na chwilę, po receptę.
– Proszę się nie spieszyć, mam czas.
Wszedł do gabinetu, po krótkiej chwili rzeczywiście wychodzi, mijamy się w drzwiach:
– Wie pani co? Bo ja też, ja też mam czas. Mnóstwo. Mnóstwo czasu.
Gdy wychodzę z gabinetu dziadek ciągle siedzi w poczekalni.
– I skoro mam takie mnóstwo czasu to pomyślałem, że na panią zaczekam.
– ?
– Jak pani przyjechała? Autobusem, taksówką?
– Taksówką…
– Gdzie pani mieszka? Odwiozę panią.
– Nie trzeba, dam sobie radę.
– No gdzie?
– Na Podwawelskim, ale…
– Proszę pani, ja mam mnóstwo, ogrom zaoszczędzonego czasu – podwija rękaw, prezentuje obozowy tatuaż i bardzo z siebie zadowolony teatralnie puszcza oko – No mówię, że mnóstwo.