Nasza aborcja

Jakiś czas temu moja towarzyszka życia i matka mojego dziecka zaczęła się martwić, że mimo upływu jakichś trzech miesiecy nadal nie ma okresu. Nie martwiliśmy się. Nie dlatego, że jesteśmy kompletnymi kretynami i nie mamy pojęcia o cyklu reprodukcyjnym. W poprzednich latach czesto zdarzały się wielomiesięczne braki okresu i wiedzieliśmy, że nie były to ciąże. Jednak tym razem czuła się od wielu miesięcy całkiem dobrze. Stało się to w trakcie wakacji nad polskim morzem, więc najbliższe USG w małej mieścinie nie było najwyższych lotów, ale wystarczyło, by zobaczyć płód. Mieliśmy potworny problem, ale żadnych wątpliwości.

Nasz lekarz, dowiedziawszy się o sytuacji, zbladł, co było wyczuwalne przez telefon — choć nie było wtedy połączeń wideo. Lekarze pytani przez ostatnie lata o antykoncepcję zgodnie twierdzili, że wielokrotnie powtarzane sesje chemoterapii i parę radioterapii zupełnie skutecznie wykasowały możliwość reprodukcji. Życie jest jednak twarde i znalazło sposób.

Jedyną kwestią było to, gdzie skutecznie przeprowadzić aborcję. Pamiętaliśmy historię dziewczyny z naszego miasteczka, która parę miesięcy wcześniej, pomimo stwierdzonej śmierci płodu, musiała nosić gnijace tkanki, aż w końcu doszło do sepsy i lekarze mieli bardzo dobry powód, by ją odbarczyć. Nasi lekarze tłumaczyli procedury i wskazywali, że przy ich zachowaniu nie ma szans usunięcia płodu zanim poważnie nie uszkodzi organizmu matki. Byli jednak porządnymi ludźmi i dali namiary na lekarza, który problem rozwiazał. Nie drucianym wieszakiem, nie skakaniem z pieca. Z sensownym znieczuleniem wyłyżeczkował nasz nowotwór tak sprawnie, że dolegliwości były znośne i trwały tylko parę dni. Ponieważ ojciec mojej towarzyszki życia był medykiem, dostaliśmy 50% rabatu, ale i tak kosztowało to jakąś połowę średniej pensji w tamtym czasie.

Cztery lata później moja towarzyszka życia umarła. Było to przewidywalne, ale i tak zaskoczyło nas kompletnie. Nasz syn miał wtedy około siedmiu lat i rok wcześniej przeżył niezłą jazdę, gdy któraś z cioć czy babć oskarżyła go o spowodowanie choroby swojej matki. Faktycznie, ciąża i poród często przyspieszają procesy nowotworowe, i technicznie ta głupia pipa miała rację. Ale miał okazję spędzić siedem lat z matką – choć czasami z długimi przerwami – i część jego wspomnień z tamtych czasów jest cudowna. Liczne, choć krótkotrwałe, remisje pozwalały na robienie różnych wspaniałych rzeczy.

Abortowanie tego bezpłciowego (albo już płciowego, nie badałem) płodu pozwoliło nam przeżyć jeszcze kilka lat w kochającej się, choć nie zarejestrowanej, rodzinie. Gdyby nie dobrze życząca ciocia (albo babcia), trauma naszego syna byłaby trochę mniejsza. Ale przeżyliśmy kilka paskudnych i cudownych lat, a syn pamięta swoją kochaną mamę. Gdybyśmy nie abortowali, jego wspomnienia byłyby strasznie mgliste.

Komentarze 3 to “Nasza aborcja”

  1. maciejmakro Says:

    pierdolenie…

  2. czopkizdup Says:

    „abortowanie”?! Brzmi jak bieganie psa za rzuconym kijem. Może jednak nie ośmieszać takiej poważnej sytuacji i używać klasycznej, tradycyjnej polszczyzny :/
    Po co… głupawo…niepotrzebnie… na siłę… WYMÓŻDŻAĆ. Inteligencja jest bardziej użyteczna przy rozwiązywaniu ‚problemów/zagadnień’ niż przy wytwarzaniu nowych, nie potrzebnych.

  3. dadaa Says:

    Wieloletnie, ale bardzo dobre. Przykro mi, że Pana to spotkało.

Tu możesz zostawić komentarz, ale może najpierw przeczytaj "zasady komentowania".

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.